Wracamy do naszego hołdu dla filmowych magików, którzy działali w czasach, gdy technologii komputerowej obróbki obrazu ledwie raczkowała. Właśnie dobrnęliśmy do lat 80., czyli epoki, którą wielu z nas jeszcze pamięta. Dlatego też dziś boleśnie ściśniemy wam poślady szczyptą sentymentu.
Druga filmowa część gwiezdnej sagi to dzieło przełomowe z wielu powodów. My jednak skupimy się na pewnym smakowitym kąsku zwanym „go-motion”. To ulepszona technologia animacji poklatkowej, która powstała już w latach 20. ubiegłego wieku, ale na większą skalę po raz pierwszy wykorzystano ją w tym właśnie filmie.
Przy klasycznym, znanym od dekad „ożywianiu” kukieł, zawsze pojawiał się problem w postaci wyraźnych skoków w ich ruchach. W przypadku ,,go-motion” efekt ten nieco łagodzono poprzez delikatne przesuwanie modeli w momencie naświetlania klatki filmowej.
W rezultacie powstawała iluzja płynności ruchu. Kariera tej techniki była dość krótka i skończyła się wraz z nastaniem lat 90.
- ale o tym jeszcze wspomnę w kolejnej części tego artykułu. Specjaliści pracujący w stworzonej przez George'a Lucasa firmie Industrial Light and Magic już wcześniej udowodnili, że nie boją się wyzwań. W tym wypadku mistrzem odpowiedzialnym za wdrożenie do tego projektu technologii „go-motion” był Phiil Tippett. I trzeba przyznać, że zrobił to celująco. Scena z kroczącymi maszynami AT-AT na śnieżnej planecie Hoth do dziś, czyli ćwierć wieku od powstania filmu, robi piorunujące wrażenie.
I klasycznie - mała ciekawostka. W „Imperium kontratakuje” po raz pierwszy pojawia się zielony
mądrala - Yoda. Oblicze tego pociesznego mistrza Jedi jest obliczem jego twórcy - Stuarta Freeborna, który na planie Lucasowej trylogii pracował jako charakteryzator. Zrobił on odlew własnej twarzy, a następnie – aby nadać powstałej masce nieco mądrości, przyozdobił ją zmarszczkami. Za zmarszczkowego modela posłużył mu sam Albert Einstein (a konkretnie – jego fotografia).
David Cronenberg to reżyser, który zawsze miał słabość do realistycznego przedstawiania scen gore. Nie inaczej było w tym nieco już zapomnianym filmie o telekinetycznych pracownikach pewnej tajemniczej organizacji.
Dziś o tej produkcji pamiętamy chyba tylko dzięki popularnemu w sieci gifowi przedstawiającemu scenę, w której pewnemu łysemu wąsaczowi eksploduje głowa…
Twórcy mieli z tym ujęciem niemały problem – żadna z dostępnych pirotechnicznych technik nie przynosiła zadowalającego efektu, na którym tak bardzo zależało reżyserowi. Kolejne próby nie dawały zbyt dużych nadziei. Nieoczekiwanie któryś z obecnych na planie specjalistów wpadł na zaskakująco banalny pomysł. Wykonaną z wosku głowę aktora wypełniono żelatyną i wymieszano ze śmieciami, które akurat wpadły filmowcom w ręce. A były to jakieś silikonowe odpadki, sznurki, fragmenty niedojedzonych hamburgerów… Na szybko zbudowano mały plan w jakimś zapyziałym magazynie, gdzie można było narobić nieco bałaganu, a następnie odstrzelono woskowy łeb za pomocą strzelby. Cronenberg piszczał z radości.
John Landis – tego pana nikomu przedstawiać nie trzeba. Trudno nie znać reżysera tak kultowych dzieł z lat 80. jak „Blues Brothers”, „Trzech Amigos”, czy „Szpiedzy tacy jak my”. Nieco mniej u nas znanym filmem Landisa jest komediowy horror pt. „Amerykański wilkołak w Londynie”.
To klasyczna produkcja o Bogu ducha winnym nastolatku, który miał pecha stanąć na drodze wyjątkowo agresywnego wilkołaka. W wyniku tego spotkania bohater zostaje ugryziony i sam, raz na jakiś czas, zamienia się w rozjuszoną bestię.
I to właśnie ta transformacja sprawia, że film Landisa jest prawdziwą perełką. Za tą słynną sceną stoi Richard Baker – prawdziwy weteran horrorowej charakteryzacji. Do tej trwającej nieco ponad dwie minuty sekwencji wykorzystano kilka animatronicznych protez oraz głów wilkołaka w różnym stadium przeobrażenia. Do tego piorunujące wrażenie robiła też warstwa dźwiękowa – Landis i Baker zadbali o takie detale jak chrzęst rosnących kości…
https://www.youtube.com/watch?v=axn8wRG8Fg0 Za pamiętną scenę przeobrażenia w wilkołaka Richard Baker zgarnął Oscara, a niedługo potem znów wraz z Landisem stanął na planie filmowym. Tym razem obaj panowie pracowali przy teledysku „Thriller” Michaela Jacksona.
Ciekawostka? Już leci. Żona Ricka Bakera, Elaine, również związana jest z przemysłem filmowym. Zagrała tylko w jednej produkcji. Wcieliła się w postać samego Imperatora Palpatine'a w „Imperium Kontratakuje”.
Kiedy po dość kameralnym, klimatycznym dziele Ridleya Scotta za temat kosmity z chorych snów H.R. Gigera wziął się sam James Cameron, pewne było, że widzowie poczęstowani zostaną daniem z wyśmienitych efektów specjalnych oraz hektolitrów krwi zmieszanej z innymi organicznymi cieczami.
Przede wszystkim zaprojektowano od nowa kostiumy kosmicznych bestii. O ile w produkcji Scotta obcy pojawiał się w krótkich ujęciach i nie musiał dawać specjalnych dowodów swej fizycznej sprawności, to już w tej części agresywnych potworów było prawdziwe zatrzęsienie. Nowe stroje były znacznie bardziej elastyczne, wytrzymałe i pozwalające aktorom na większy zakres ruchu. Cameron do odegrania ról obcych zatrudnił tancerzy, gimnastyków i kaskaderów.
Tymczasem Stan Winston, Cameronowy spec od efektów specjalnych, zadbał o to, aby pojawiająca się w finałowych scenach królowa obcych zasługiwała na swój monarszy tytuł. Animatroniczna kukła liczyła sobie ponad 4 metry i wymagała 18 osób do sterowania nią. Dwóch lalkarzy umieszczonych było wewnątrz konstrukcji, a szesnastu operowało linkami na zewnątrz. Mimo to wielka kreatura nie była zbyt stabilna i musiała być podtrzymywana przez specjalny dźwig.
Pamiętacie Lance'a Henriksena, który wcielając się w postać androida Bishopa został efektownie przebity przez ogon królowej obcych? Aktor wypluł wówczas z siebie dziwną ciecz, która w rzeczywistości była mieszanką mleka z jogurtem. Mikstura ta została przygotowana znacznie wcześniej i dość długo przeleżała na ciepłym planie filmowym. Filmowy rekwizyt okazał się idealnym miejscem dla różnych ciekawych bakterii… W efekcie aktor nabawił się paskudnego zatrucia pokarmowego.
„Robocop' w reżyserii Paula Verhoevena to kolejny sztandarowy film z lat 80., który podwyższył też poprzeczkę dla innych produkcji wypełnionych efektami specjalnymi. Niecodziennie bowiem na planie jednego dzieła spotykają się takie dwie legendy jak Rob Bottin i wspomniany już Phil Tippett.
Bottin – gość, który ożywił dla nas kosmiczną kreaturę w „Coś” był odpowiedzialny za wygląd samego Robocopa. Rob, który w branży miał już bardzo wysoka renomę, dostał na ten cel budżet 1 miliona dolarów! Wydał wszystko. W ten sposób kostium głównego bohatera stał się najdroższym rekwizytem na planie, a prace nad jego stworzeniem ciągnęły się przez 10 miesięcy. Strój był też wyjątkowo ciężki i Peter Weller - aktor wcielający się w głównego bohatera - musiał zrezygnować z wcześniej ustalonej metody dynamicznego poruszania się na rzecz bardziej topornych , „robocich” ruchów.
Phil Tippet z kolei doskonale spisał się jako specjalista od animacji poklatkowej. To dzięki niemu wielki ED-209 tak ładnie ze schodów zleciał…
Ciekawostka – mimo że motyw przewodni z „Robocopa” bije po uszach piękną epicką nutą, w pierwszych kinowych zwiastunach wykorzystano melodię z powstałego trzy lata wcześniej „Terminatora”. Również w grze wydanej na konsole NES dzielny blaszak rozwala wrogów w takt muzyczki z hitu Jamesa Camerona.
https://www.youtube.com/watch?v=zbCbwP6ibR4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą