Czy nie macie czasem wrażenia, że każda, najbardziej nawet
szczytna, idea potrafi dość szybko zostać pokazowo zadeptana i
ośmieszona przez jej wyznawców? Coraz częściej obserwuję
wkraczanie do naszej codzienności tworów, które mimo całej swej
słuszności u podstaw, zdążyły już porządnie zmutować i
przyjąć formę autoparodii. Tak na przykład jest z
ciałopozytywnością.
Czym jest ciałopozytywność? Z założenia jest to idea, według
której każdy człowiek powinien mieć prawo do czucia się
komfortowo w swojej fizycznej otoczce. A będzie to możliwe tylko i
wyłącznie wówczas, gdy społeczeństwo nabierze dystansu do
prezentowanego w mediach nierealnego wizerunku piękna i przestanie
krytycznie patrzeć na osoby, które od tychże standardów
odbiegają. Przypomnijmy sobie nasze lata szczenięce. Najbardziej
przesrane zawsze miał ten kaprawego wzrostu dzieciak w okularkach, którego zwykło się
nazywać „czworookim”. Taki archetypowy
Ananiasz, przemądrzały kujonek w pinglach, aż prosił się o łomot. Wcale nie
lepiej było z rudym piegusem, który w oczach rówieśników
uchodził za małego konfidenta zawsze gotowego zakapować facetce kolegów z klasy, którzy palili „Mocne” za garażami.
Po latach
człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę, jak wielki wpływ na
nieszczęsne ofiary gówniarskiej złośliwości miały te wszystkie
docinki, poszturchiwania, kompromitujące, publiczne szydery i
powszechnie akceptowane w szkolnym gronie poniżające gesty.
Słusznie więc, że zwracamy uwagę na to, aby uczyć małolaty
szacunku do rówieśników i wpajamy, że wytykanie palcem kolegi z klasy jest zachowaniem niewłaściwym. Nawet jeśli kolega jest rudy, ma piegi i zjada własne
gile.
Coś jednak musiało
się zepsuć. Nie może przecież być tak, że słuszna i przecież
całkiem uniwersalna, idea utrzyma długo pion. Co nam wyskakuje,
gdy wpiszemy hasło „ciałopozytywność” w Google?
Czysty,
samiczy tłuszcz ociekający niezdrowym cholesterolem. I tak sobie
myślę – czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi? Czy cała ta
ciałopozytywność ma polegać na tym, abyśmy akceptowali
tylko i wyłącznie grube kobiety? A co w takim razie, na przykład z chudymi, płaskimi jak nos mopsa dziewczętami? A co z osobami, które z uwagi na swój wysoki wzrost nazywane są "żyrafami"?
I wreszcie - co z niskimi facetami? Mój serdeczny kolega, który od lat odbywa
tinderowe tournée po Polsce twierdzi, że większość znajomości,
które zawiera za pośrednictwem tej aplikacji zaczyna się od
pytania:
„Ile masz wzrostu?”. W ramach eksperymentu postanowił
kiedyś, analogicznie, pytać dziewczyny o ich wagę. Szybko
przekonał się, że robiąc to zawsze skazany będzie na smutny
samogwałt przy stronie z pewnym gryzoniem w nazwie.
Nie chcę się tu
rozpisywać, o tym, że ciałopozytywność w takim wydaniu jest
formą promowania otyłości. To by była oczywiście przesada,
chociaż z drugiej strony patrząc na to zjawisko obiektywnie,
faktycznie można odnieść wrażenie, że granica pomiędzy
„zaakceptuj to jak wyglądasz”, a „jesteś zdrowa ze swoimi 200
kilogramami na karku” gdzieś się zatarła. Dodajmy, że w Polsce
ponad 65% mężczyzn i 45% kobiet ma nadwagę, a
z chorobliwą
otyłością zmaga się ponad 15 % społeczeństwa!
Pewnie, że śmianie
się z osób obłych, podobnie jak szykanowanie chudzielców, gotów,
fanów Konfederacji, czy tych chorych poj#bów sypiących cukier na
placki ziemniaczane, jest zwykłym gówniarstwem i przykładem
zachowania, za które ustawowo powinno się kręcić wora, ale nie
popadajmy też w przesadę – to są problemy ludzi, którzy w
gruncie rzeczy są w pełni sprawni fizycznie i zawsze mogą wprowadzić w swój
wizerunek konkretne zmiany!
Myślę, że hasło
ciałopozytywności stało się pewną formą oręża głównie (!) dla
osób, którym po prostu nie chce się przejść na dietę, czy
zrezygnować z Ubera na rzecz roweru, albo znanego od zarania dziejów
systemu „pięta-palec”.
I tutaj dochodzimy do najsmutniejszej
części tego problemu. Dzięki zaanektowaniu tej idei przez osoby
przy kości,
zapomina się o jednostkach, które absolutnie nie mają
wpływu na swój wygląd. Ktoś, kto ma parę kilogramów naddatku
ostatecznie może się przecież tego balastu pozbyć. Nadwaga, w
zdecydowanej większości przypadków, nie jest przecież karą
boską, ale zwykłym, wynikającym z lenistwa i braku kulinarnej
refleksji, wyborem. Tymczasem ludzie, którzy poruszają się na
wózkach inwalidzkich, urodzeni z deformacjami ciała, spastycznością
mięśni czy chociażby cierpiące na bielactwo, takiego wyboru już
nie mają. Ludzie potrafią zrzucić dziesiątki kilogramów tłuszczu
dobrze dobraną dietą i ćwiczeniami, ale osoba z genetycznie
uwarunkowaną achondroplazją nigdy nie trafi do NBA, nawet gdyby bez
przerwy pompowała w siebie miksturę z mleka, końskich sterydów i
hormonu wzrostu.
Jeśli uważasz, że
twoje życie jest do dupy, bo kolega dał ci do zrozumienia, że
twoje galaretowate boczki nie są zbyt apetyczne, to pomyśl jak
czuje się ktoś, kto w wyniku wypadku stracił władzę w nogach i
przejawy dyskryminacji widzi za każdym razem, gdy koła jego
„rydwanu” napotkają na krawężnik. Zastanawialiście się czemu
na co dzień nie widzi się zbyt wielu niepełnosprawnych? Może ma
to coś wspólnego z tym, że architektonicznie polskie miasta nie są
przystosowane do normalnego funkcjonowania takich osób? W oczach
społeczeństwa ludzie z niepełnosprawnościami traktowani są jako
mniej produktywni, nie nadający się do życia w towarzystwie tych
„normalnych”.
Mam wrażenie, że
wielki cień opasłych bab wykrzykujących hasła o akceptacji kobiet
w rozmiarach ponadprzeciętnych skutecznie przysłania znacznie
bardziej realne problemy jednostek nie mających sił do tak
zaciekłej walki o swoje prawa,
a którym te właśnie, oparte na
idei ciałopozytywności, prawa do normalnego, wolnego od społecznego napiętnowania, życia należą się
jak psu buda.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą