Całkiem niedawno wygrzebałem gdzieś z zakamarków twardego dysku
kopię filmu „Czy leci z nami pilot?”. Po seansie, nadal jeszcze
czując lekki ból przepony, rzuciłem się do poszukiwań nieco
bardziej współczesnego przedstawiciela filmowych parodii. Jakże
wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że gatunek ten
jest bardziej nieżywy niż Amy Winehouse, a ostatnie, nakręcone
ponad dekadę temu, produkcje tego typu były nie tylko absolutnie
pozbawione dobrego humoru, ale i wręcz żenująco niestrawne.
Ekranowe parodie nie są jednak jedynym przedstawicielem wymarłych,
niczym kopalne gady, filmowych gatunków.
Western ma swoje korzenie w XIX-wiecznych amerykańskich książkach przygodowych, których autorzy tworzyli legendy na temat dzielnych
szeryfów, awanturniczych renegatów i opijających się tanią łychą
szumowin. Często postacie te wprost nawiązywały do prawdziwych
osób, np. do Buffalo Billa czy Jesse'ego Jamesa. Tymczasem pierwszy
filmowy western zagościł na ekranach w 1899 roku i był on
produkcją krótkometrażową. Najciekawsze jednak jest to, że
„Porwanie przez Indian” to film… brytyjski! Tymczasem od 1928
roku, kiedy to powstało pierwsze dźwiękowe dzieło tego typu (
„W
starej Arizonie”), moda na kowbojskie historie rosła i do lat 60.
filmów tego typu powstawało w Hollywood setki.
Wspólną cechą
tych obrazów było jasne przedstawienie postaci dobrych i złych.
Oczywiście tymi „dobrymi” byli zazwyczaj biali stróże prawa, a
złymi bandyci oraz – przedstawieni w skrajnie stereotypowy sposób – Indianie. W latach 70. zrewidowano nieco podejście do tzw.
„Dzikiego Zachodu” i zapanowała moda na dzieła bardziej
szorstkie, z bohaterami niejednoznacznie pozytywnymi. Oczywiście
prym w tej dziedzinie wiedli Włosi, którzy masowo produkowali tanie
jak barszcz filmy, w których
świat kowbojów i Indian wyglądał
znacznie mniej kolorowo.
Niestety, gdzieś w
połowie lat 70. globalna fascynacja szybkostrzelnymi szeryfami i zamaskowanymi złolami napadającymi na banki zaczęła przemijać. Dekadę
później, poza kilkoma wyjątkami, próżno już było szukać
kolejnych premier tego typu filmów. I w zasadzie to do dziś
westerny są prawdziwymi rodzynkami w zalewie produkcji taśmowo
wypluwanych przez amerykański przemysł filmowy.
Wprawdzie ekranowe
historie ogorzałych łotrów przemierzających wody na łajbach z
trupią banderą pamiętają jeszcze pierwszą dekadę ubiegłego
wieku, ale to w latach 50. miał miejsce wielki rozkwit tego gatunku.
Kręcone w Technicolorze barwne opowieści o morskich łupieżcach
zachwycały swoim rozmachem i wartkością akcji, a wizerunek
kulawego brodacza z łatką na oku i nieco wyleniałą papugą na
ramieniu wgryzł się w popkulturę bardziej niż Pawłowicz w
sejmowy posiłek.
Podobnie jak miało to miejsce w przypadku
westernów, tak i tu dobra passa pirackich historii trwała przez
parę ładnych dekad. Jeszcze w latach 80. narodziło się parę zacnych
przedstawicieli tego zacnego gatunku.
Ot, chociażby „Piraci” w
reżyserii Romana Polańskiego. Był to już jednak moment, w którym
tego typu kino stawało się z roku na rok coraz mniej popularne.
Gwoździem do korsarskiej trumny okazał się rok 1995, kiedy to
premierę miał film pt.
„Wyspa piratów”. Nakręcone za niemal
100 milionów dolarów wyśmienicie obsadzone dzieło miało
wszystkie cechy, aby z miejsca stać się wielkim hitem. Tak się
jednak nie wydarzyło.
Produkcja z Geeną Davies zarobiła zaledwie
dziesiątą część budżetu, który wpompowano w ten projekt – i z
miejsca stała się ostrzeżeniem dla producentów, że lepiej już
nigdy więcej nie zapuszczać się na pirackie wody.
Jak wiadomo,
„Piraci
z Karaibów” zdjęli klątwę ciążącą na tym gatunku, ale nadal
prawie nikt, poza wytwórnią Disneya, nie waży się inwestować w
kino pirackie. Są oczywiście całkiem urocze wyjątki od tej
zasady. Chociażby znakomita animacja pt.
„Piraci!” czy
„Pirates
XXX” – nakręcony w 2005 najdroższy w historii kina dla
dorosłych pornol (rekord ten pobił jego sequel zrealizowany za całe
8 milionów dolarów!).
Wprawdzie nakręcony
w 1938 roku horror „White zombie” zawierał w swym tytule zwyczajową nazwę,
którą stosuje się w przypadku ożywionych, gnijących zwłok, to
produkcja ta opowiadała o osobie będącej ofiarą magicznych
rytuałów voodoo. Jak wiadomo, prawdziwym twórcą tego gatunku był
George A. Romero, który nakręcił w 1968 roku
„Noc żywych
trupów” i zachęcony sukcesem swego dzieła, stanął za kamerą
całej masy, lepszych lub gorszych, kontynuacji swego hitu. Przez
całe lata 70. i 80. powstało sporo dzieł, których
główny wątek
stanowiła walka ludzi z powstałymi z grobów nieboszczykami. W tym
śmierdzącym rozkładem gatunku powstawały zarówno klasyczne
horrory, jak i czarne komedie (np.
„Powrót żywych trupów”),
filmy sensacyjne (doskonały
„Dead Heat”), a nawet pornosy
(
„Erotyczna Noc Żywych Trupów” ze znaną z serii filmów o
czarnej Emmanuelle Laurą Gemser).
Chyba nie chcę wiedzieć, co Laura trzyma buzi... Pod koniec lat 80. gatunek ten był
już jednak praktycznie martwy (he, he…) i dopiero pod koniec
kolejnej dekady nastąpił renesans produkcji o zombie. A to za
sprawą kina azjatyckiego, gdzie masowo zaczęły powstawać
niskobudżetowe dziełka inspirowane sukcesem serii gier
„Resident
Evil”. Te same gry natchnęły też amerykańskich twórców do
ponownego zainteresowania się żywymi truposzami. Fala ta zaczęła
się od ekranizacji wspomnianej gry, a także remake’ów
klasycznych produkcji o zombie. Nawet sam, mocno już leciwy, George
Romero nakręcił trzy filmy o umarlakach. W zalewie nowych dzieł z
tej kategorii na szczególne uznanie zasługują produkcje brytyjskie
– dość tu wspomnieć
„28 dni później” w reżyserii
Danny’ego Boyle’a oraz przezabawny
„Wysyp Żywych Trupów” z
Simonem Peggiem i Nickiem Frostem.
Spadek
zainteresowania zombiakami widać już było
pod koniec ubiegłej
dekady i w zasadzie dziś produkcji o żywych trupach już się nie
kręci. Godnym uwagi wyjątkiem są tu jednak zapowiadane kolejne
spin-offy całkiem niezłego serialu „The Walking Dead”.
W 1934 roku, kiedy
ruszyły prace nad
„Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami”, do roboty zaprzęgnięto aż 750 artystów,
którzy to wykonali ok. miliona odręcznie rysowanych kadrów, z
czego 250 tysięcy z nich wykorzystano w filmie. Wielki wysiłek w
ukończenie tego dzieła włożyli tez chemicy. Stworzyli oni paletę barw złożoną z aż 1500 odcieni różnych kolorów. Przez
bite cztery lata ta wielka machina pracowała na pełnych obrotach,
aby ostatecznie do kin mogła wejść
trwająca 83 minuty animacja.
Tak tworzone produkcje były standardem aż do początków XXI wieku,
kiedy to tradycyjna metoda ożywiania rysunkowych postaci przyćmiona
została przez nowoczesne rozwiązania animacyjne. Tak zwana animacja
komputerowa to dziś absolutny standard, a czasy kiedy za każdą
sekundę filmu odpowiadała ciężka, wymagająca wielu dni
poświęcenia, praca rysownika to już przeszłość.
I znowu – historia
tego gatunku jest starsza niż można by się tego spodziewać, bo
pierwsza filmowa parodia powstała już w 1905 roku! Była to
produkcja pt.
„The Little Train Robbery”, która była pastiszem
głośnego westernu
„The Great Train Robbery”. Główną różnicą
między obiema produkcjami było to, że w parodii role wyjętych
spod prawa bandytów zagrały dzieci. Rozwój tego gatunku na dobre
rozpoczął jednak Buster Keaton, a później bracia Marx, jednak
prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie okazał się Mel Brooks i jego
„Płonące siodła” z 1974 roku oraz mający premierę niedługo
później „Młody Frankenstein”.
Godnymi kontynuatorami tej
formuły okazali się David Zucker, Jim Abrahams i Jerry
Zucker (tzw. ZAZ). To dzięki nim możemy cieszyć się wspomnianym
„Czy leci z nami pilot?” czy chociażby
serią dzieł o
przygodach niezdarnego Franka Drebina. Parodie
całkiem nieźle trzymały się jeszcze w latach 90., kiedy to Mel
Brooks dał nam „
Robin Hooda – Facetów w rajtuzach”, a Peter
Segal „Nagą Broń 33 ⅓: Ostateczną zniewagę”.
To były
jednak jedne z ostatnich pastiszy, które szczerze bawiły – wraz z
nadejściem nowego tysiąclecia masowo powstawać zaczęły dość
dochodowe, ale wyjątkowo nieśmieszne, często pozbawione też
dobrego smaku dziełka typu „Straszny film”, czy „Poznaj moich
Spartan”. Na szczęście formuła ta szybko się wyczerpała.
Przynajmniej w kinie mainstreamowym, bo taki na przykład Axel Brown
nadal radośnie serwuje swoim widzom kolejne porno-parodie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą